Plac zabaw.

"Cześć, jestem Piotruś" - powiedział Piotruś, podając mi do uściśnięcia małą, tłustą i spoconą łapkę. Poczułem, jakbym dotykał na wpół żywego karpia, którego za chwilę mam zarżnąć na święta. Wykrzywiłem twarz w imitacji uśmiechu, ponieważ wszystkie mamy, babcie i nianie siedzące na placu zabaw przypatrywały mi się uważnie. Mój kilkudniowy zarost, ubłocone spodnie i kurtka oraz podkrążone z niewyspania oczy pewnie nie wzbudzały ich zaufania, ale nic nie poradzę na to, że jedyna wolna ławka w okolicy była właśnie tutaj.
„Prze pana, pokazać panu coś?” – zaniepokojony spojrzałem w stronę siedzących naprzeciwko kobiet, a potem na jego nisko wiszące na brzuchu, brudne spodenki z niedopiętym rozporkiem, ale szybko rozwiał moje obawy, wyciągając z kieszeni zawiniątko z chusteczki higienicznej. Głowa łupała mnie niemiłosiernie, w ustach czułem smak piasku i wymiocin, więc ostatnią rzeczą, na którą miałem ochotę była konwersacja z pięcioletnim gówniarzem. Pod czujnym okiem opiekunek własnych i cudzych latorośli wysiliłem się jednak na spore jak na moje zdolności aktorskie zainteresowanie i w miarę ochoczo pochyliłem głowę nad "skarbem". Piotruś z namaszczeniem rozwinął chusteczkę i pokazał mi zawartość. Wśród wymiętych farfocli leżało sześć czy siedem ludzkich zębów. Jak na moje oko, dziecięcych, niepopsutych. Patrzyłem na nie chwilę, a mały tłuścioch lustrował uważnie moją twarz, wyczekując reakcji. Wyglądało na to, że Piotruś cieszył się jeszcze całym garniturem mleczaków.
„Skąd je masz?” – przerwałem niezręczną minutę ciszy, nie wiedząc za bardzo, jak wybrnąć z sytuacji. Malec, wyraźnie przestraszony, odwrócił głowę w kierunku ławek okupowanych przez matki i babcie, które nagle przerwały półgłose rozmowy i przyglądały się nam z zainteresowaniem, a następnie powoli wyciągnął rączkę w kierunku dużej piaskownicy.
Cóż, być może w innych okolicznościach okazałbym większe zaangażowanie, teraz jednak miałem zwyczajnie wszystkiego dość. Po Marcie została mi tylko zużyta szczoteczka do zębów, po pracy dwutygodniowe wypowiedzenie, które wykorzystywałem w sposób standardowo męski. Zalewałem smutki od mniej więcej tygodnia, z niewielką pomocą nielicznych kolegów, których nie odstraszyłem jeszcze swoimi depresyjnymi klimatami. Nic więc dziwnego, że teraz wszystko, na co było mnie stać, to krótkie "No, fajne", po czym czknąłem, podniosłem się z trudem i chwiejnym krokiem ruszyłem w kierunku domu. Sam nie wiem, dlaczego, ale przy końcu bloku odwróciłem się jeszcze na moment i zdążyłem dostrzec, jak wierzgającego Piotrusia wyciąga za rękę z placu zabaw pani o iście wielorybiej tuszy.
Zasnąć jak zwykle, to znaczy od kilku dni, nie mogłem, nie pomógł nawet ostry klin. Myśli krążyły wokół Marty, więc za wszelką cenę starałem się skierować je na inny tor. Zacząłem analizować poranne zdarzenie i im więcej o nim myślałem, tym bardziej wydawało mi się dziwne. W nocy miałem koszmary, nie pamiętam już jakie, ale obudziłem się spocony, a serce łomotało jak oszalałe.
Po kacowym kefirku pod sklepem osiedlowym i zakupie "Przeglądu Sportowego" w kiosku na rogu nogi jakoś tak same poniosły mnie w okolice placu zabaw. Piotrusia nie było. Przysiadłem na znajomej ławce i zapaliłem. Strażniczki przyglądały mi się jeszcze natarczywiej, niż poprzedniego dnia, dlatego wolałem schować się za „Przeglądem”. Po chwili kątem oka dostrzegłem toczącą się w moim kierunku gumową piłkę. Schyliłem się, aby podać ją małej, zasmarkanej dziewczynce.
"Znasz Piotrusia?" - zagrałem va bank, trzymając piłkę w bezpiecznej odległości od jej wyciągniętych rąk.
"Taki gruby, na pewno często tutaj przychodzi" - drążyłem temat, podczas, gdy mała wyraźnie nie wiedziała, co ma zrobić.
"Nie wolno mi z panem rozmawiać" - wyksztusiła w końcu teatralnym szeptem.
"Bardzo mądrze, nie należy rozmawiać z nieznajomymi" - musiałem jej przyznać rację, w sumie rezolutne dziewczę.
"Nie wolno mi z p a n e m rozmawiać" - powtórzyła już głośniej, z naciskiem na przedostatni wyraz. Podniosłem głowę - wszystkie oczy, łącznie z dziecięcymi, skierowane były na nas. Dziewczynka nie wytrzymała presji, odwróciła się na pięcie i pognała w stronę huśtawek. Rzuciłem za nią piłkę i znów zacząłem udawać wnikliwą lekturę prasy, lecz kilka minut później na gazetę padł cień. Opuściłem dziennik, nade mną piętrzyła się monumentalna postać. Kobieta na oko pięćdziesięcioletnia, o posturze kapo i okazałej trwałej w stylu afro-pudel, świdrowała mnie świńskimi oczkami spod zmarszczonych groźnie brwi.
"Niech pan stąd idzie" - wycedziła, a ja wgapiałem się w wielkie plamy potu pod jej pachami.
"Ale..." - zacząłem.
"Odejdź stąd, zboczeńcu, bo wezwiemy Policję!" - poczułem, jakby walnęła mnie w głowę parasolką.
"Słuchaj, babo, nie twoja ławka, nie twoja sprawa. Mogę siedzieć, gdzie chcę, a jak będziesz mnie wyzywać od pedofilów...to..." - jakoś nie wiedziałem, co dalej, nigdy nie umiałem zachować się w podobnie absurdalnych sytuacjach. W podjęciu decyzji pomogła mi sama zainteresowana, wyciągając ostentacyjnie z torebki telefon komórkowy. Z tryumfującym półuśmiechem odprowadzała mnie wzrokiem poza drewniany płotek.
Ukryty w miarę bezpiecznie za kioskiem, dalej obserwowałem plac zabaw. Cerberka stała otoczona półkolem przez pozostałe kobiety. Jedna z nich mówiła coś podniesionym głosem, gestykulując przy tym nerwowo. W pewnym momencie, nie wierząc własnym oczom, dostrzegłem, jak strażniczka moralności uderza ją otwartą dłonią w twarz. Kobieta stała kilka sekund bez ruchu, po czym usiadła sztywno na ławce, a ja przerażony zorientowałem się, że podwórkowy kapo patrzy wprost na mnie.
W drodze do domu z bijącym sercem doszedłem do wniosku, że ta manifestacja władzy właśnie do mnie musiała być zaadresowana. I było coś jeszcze, co uświadomiłem sobie dopiero teraz - wszystkie dzieci były tam dziwnie grzeczne, ani dziś, ani wczoraj nie słyszałem krzyków i śmiechu. Zacząłem się bać. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że jest to lęk irracjonalny, miałem jednak przeczucie, że coś jest mocno nie tak.
Przez kilka kolejnych dni omijałem feralny skwer z daleka. Problem w tym, że im mniej starałem się myśleć o wydarzeniach na placu zabaw, tym uparciej moje myśli powracały do Marty. Dałem im więc wolny wybór i z niejaką ulgą przyjąłem rodzącą się obsesję.
W końcu musiałem tam wrócić, a konkretnie zacząłem stwarzać sobie okazje do podglądania z bezpiecznej odległości. Dostrzegałem coraz więcej szczegółów, z pozoru nieistotnych, jednak coraz mocniej utwierdzających mnie w przekonaniu, że trafiłem na trop jakiejś tajemnicy. Na przykład pewnego dnia odkryłem, że nasz dzielnicowy jest mężem jednej ze stałych bywalczyń placu. Innym razem, siedząc przy kawie w ogródku przed pobliską kawiarnią, byłem świadkiem czegoś, co przypominało mały sąd. Jedna z kobiet ze spuszczoną głową siedziała wraz z dzieckiem przy drabinkach, a pozostałe dyskutowały o czymś, co chwilę pokazując palcami na siedzącą obok niej dziewczynkę. Potem kobieta wstała i razem z córką w milczeniu opuściły skwer.
Ale najbardziej niepokoił mnie fakt, iż nigdy więcej od mojego pierwszego z nim spotkania nie widziałem Piotrusia. To znaczy aż do momentu, gdy zobaczyłem jego okrągłą buźkę na zdjęciu, zawieszonym na drzwiach wejściowych sklepu. Pod zdjęciem napisane było czarnym flamastrem "Piotruś...lat 6... ktokolwiek wie....", litery zlały mi się w jedną czarną plamę, musiałem usiąść na murku, bo trudno było ustać na miękkich nagle nogach.
Tego wieczora zapadła decyzja - trzeba podjąć ostateczne kroki. Odsłuchałem wiadomości na sekretarce: "Kochanie, spotkajmy się, musimy porozmawiać. Oddzwoń" - wal się, zdziro, "Hej, gdzie się podziewasz!? Idziesz dzisiaj na piwo?" - spadajcie, żłopy. Z dna szuflady wygrzebałem dyktafon, którego używałem jeszcze na studiach. Co prawda nie pracował nigdy dotąd w tak ekstremalnych warunkach, ale instrukcja głosiła, że jest "wodoodporny, zakres temperatur od - 10 do 40 st., czas działania do 30 godzin na jednej baterii". OK, powinno wystarczyć. Odczekałem do drugiej w nocy, sącząc powoli piwo i wgapiając się bezmyślnie w jakieś oldschoolowe porno na kablówce. Około drugiej trzydzieści byłem już na placu zabaw. Słabe światło latarni nie wydobywało z mroku huśtawek i drabinek, więc spokojnie, przekonany, że nikt mnie o tej porze nie obserwuje, namierzyłem ławkę okupowaną zwykle przez śmietankę placowego towarzystwa. Włączony dyktafon ukryłem w kępce chwastów pod siedzeniem i szybko wróciłem do domu. Dzień dłużył się niemiłosiernie, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Jakoś dotrwałem i mniej więcej o tym samym czasie, co poprzedniej nocy, poszedłem w stronę skweru. Stałem kilka minut przy parkingu, lustrując bacznie okolicę, ale niczego podejrzanego nie zauważyłem. Zachowywałem się, jak tani szpieg z tandetnego filmu, ale co tam, nie było odwrotu.
Dyktafon był wyłączony, z obawą włożyłem nową baterię - działa! Cóż, może nie było to mądre, ale musiałem dowiedzieć się już, natychmiast. Siedząc na ławce przewijałem odgłosy porannych samochodów. W końcu usłyszałem jakieś głosy, z początku pojedyncze nawoływania, później wyławiałem z szumów coraz dłuższe zdania. Mikrofon nie był zbyt czuły, jednak strzępki rozmów, które wyłapał sprawiły, że poczułem, jak każdy, nawet najmniejszy włosek na moim ciele staje dęba, a serce wali tak, jakby chciało sobie wybić dziurę na zewnątrz. Kobiecy szloch w tle zagłuszały zdania: "Przestań się mazać!... nic by z niego nie było... był taki tłusty... jeszcze by nam zaszkodził tą swoją niewyparzoną gębą... nie martwcie się, nic tu nie wywęszy... pomyśl, ile on żarł… dobrze ukryłyśmy... pilnuj lepiej swojej małej, bo trzeba będzie ją wyprostować jak inne...". Czułem, jakbym śnił jakiś surrealistyczny koszmar, byłem jak sparaliżowany, trudno więc się dziwić, że nie zauważyłem wyłaniających się z półmroku postaci. Kiedy wreszcie ocknąłem się z otępienia, było już za późno.
"I widzisz, na co ci to było..." - złowrogi szept otrzeźwił mnie do reszty. Wokół ławki stały matki, babcie i opiekunki, uzbrojone w noże kuchenne, szydełka i pilniki do paznokci. Krąg powoli się zacieśniał...

boris

Popularne posty