Poziom 3.

Tutaj zastaję względny spokój. Tak to najbardziej pasujące określenie. Względność jest całkowita, spowita prześmiewczym obłokiem bojaźni o cokolwiek. Nic na stałe się tu nie zdarzy, więc trzeba skurczyć pośladki, sprężyć i nadąć ramiona przecisnąć się, czym prędzej. Ale ja tego nie potrafię. Tu także spotykam znajomego ze straży nocnej dyfuzji uczuć. Pozbawiam go złudzeń, co do mojej logiczności i zrozumienia owego świata cieni. Jest przy mnie tylko na chwilę, bo zaraz pędzi naprzeciwko do roztargnionego pokoju iluzji zdarzeń. Tam na umówionym spotkaniu zaczerpnie radości zbliżeń cielesnych z pięknościami o smaganych wiatrem twarzach i spieczonych na słońcu udach. On nie prosi o miłosne doznania, po prostu sobie je zbiera do swojego port folio. Ja mu nie wpiszę swojego mac-adresu, bo go nie mam w tej części zdarzenia. Jestem zwolnionym programem na tysiąc części spisanym w kategorii: jutrzejsze. Więc prześlizgując się przez ten obco-nieznajomy mi poziom i doświadczam tylko lekkiego szczypania w nozdrzach i czuję swój skurczony od bólu żołądek. Wtedy rozpadam się na milion małych kawałeczków samoświadomości. Od tego momentu będę je zbierać po troszeczku do pudełka w mojej głowie, aż pewnego dnia utworzę z nich całkiem spore, niczym niespowite Ego. Na razie owo zdarzenie zmroziło mi ręce i nogi. Postanawiam nie ruszać się przez pewien czas, i pozostać w tej fazie życia jeszcze trochę. Muszę zaczerpnąć światła do każdej części, bo inaczej pogubię ich właściwości. Otoczył mnie mrok. Ale boskie światło nie daje za wygraną.
Cząsteczki światła spowijają mnie szczelnie i wreszcie odczuwam lekkość istnienia. Otulają mnie i kołyszą moją powłoką cielesna jak w kołysce. To takt, rytm kosmosu na nowo włącza moją jaźń i przyspiesza przebieg myśli. Tańczę teraz tak lekko, unosząc się nad poziomem ziemskim na dłużej niż 10 sekund. Tyle jest mi potrzeba by odbić się i poszybować. Lecz kiedy napotykam na przeciążenia, co jednym bezwzględnym ruchem zrzucają mnie z nieboskłonu, jestem nieprzyjemnie obojętna. Tylko czasem spoglądając w taflę lodowatej wody widzę siebie. Przeważnie widzę i spostrzegam kogoś innego, o całkowicie innej aparycji i zdolności kojarzeń. O rysach wybiórczych i nakreślonych kolorami nocy. O twarzy stęsknionej za długofalowym stanem beta i śnie z ciągłością cyklów Rem.
Ten cień z lewego oka już mnie nie dręczy. Ale był zajadły do bólu i czasem ogniście wściekły. Ale pewnego dnia, kiedy otworzyłam swoje oczy, on po prostu odfrunął a ja zostałam porażona światłem kolorów. I wtedy oślepłam. Wyczulona raczej na zapachy i dźwięki egzystowałam już na krawędzi poziomu 3. Ślepcy i głupcy muszą bowiem tak długo pałętać swoje zmurszałe powłoki, dopóki jakaś siła o niebezpiecznej wielkości sama ich nie wessie do portalu i zaprowadzi na poziom 4. Do tego momentu są kosmicznymi więźniami własnej rozbitej samoświadomej i chorej jaźni.

Popularne posty