Wybredna opowieść dla jednego słowa.
Kto pokochał Suzi Volter i dlaczego?
Nie wiedząc czemu, Suzi zaczęła drapać się po lewym sutku. Swędzenie było okropne. Zawyła nawet z lekka cichutko, robiąc kocie Ał i oczy.
dlaczego piszesz o mnie w trzeciej osobie, ZDZIRO! - podpowiedziało jej coś na kształt sumienia.
Od niemal pół roku nazywa mnie SUE! nie Suzi, nie Su, i nie inaczej tylko SUE!
Czy mam się czuć jak stara matrona angielska, pudrowana na dole, niegolona, sprośnie zajeżdżająca zdobyczą?
przesadzasz, szeptało do niej delikatnie. On jest na prawdę pociągający, ma czule rozwleczone ciało po boczkach.
Nie!, to nie tak, wszystko miało być inaczej, kariera, światowe podróże, przyjęcia ze szwedzkim stołem. Tak to miało wyglądać.
A co zostało?
Konkluzje, iluzje, reminescencje i takie tam niedopowiedzenia.
Opowieść nie chce stać się wybredną, chce pozostać banalnym wspominieniem, lekką igraszką słowną, miłym dla ucha natchnieniem. Tyle.
No i jeszcze zostają zdjęcia.
Te mogą być dowodem na fakt zaistnienia faktu. Tfu, ale tautologia.
Zwracając honor profesorom, jestem wybredna, lubię lepkość ale i delikatność w dotyku. Jedno drugiego nie wyklucza.
Więc do rzeczy! do rzeczy SUE!
Parę tygodni temu...
Przedsiębiorca pogrzebowy, (bardzo bogaty i wpływowy facet- zaznaczmy), młody nie był, około piędziesiąt parę, odwiedził mnie w Pawilonie dla Krokodyli, w którym zawsze w czwartki jestem na spacerze. Stanął przed klatką z drapieżnikami i szyderczo wycedził: czytałem ciebie, od początku.
Co? - zdumiałam się, jak to? skąd my się znamy? - żachnęłam się i asekurancko odsunęłam się od olbrzymiej paszczy krokodyla.
Ale nie, to się kupy nie trzyma, a w ogóle jak można czytać coś od końca? - skwitował.
Może do rzeczy, co? - co mi zarzucasz? - czułam, że kręgi tej paranoi zacieśniają się coraz bardziej.
Słuchaj, - wycedził z wyższością, - mam w mieście ponad połowę domów pogrzebowych, więc...
Więc mam uważać? - haha, zaśmiałam się, ale on spojrzał z jeszcze większym podziwem na zęby krokodyla.
powiało chłodem w tej wymianie zdań, chciałam odejść.
Słuchaj Pan, pisanie to wybredne poszukiwanie jednego słowa, czasami przez wiele dni!- rozumiesz mnie? - rzuciłam już z nerwem.
Tak, moja maleńka, - syknął znowu - tylko, że ja zleciłem ci napisanie banera reklamowego i do dzisiaj nie widzę, żebyś wywiązała się z umowy!
Cholera, teraz dopiero mnie olśniło, rzeczywiście, miałam coś takiego na rzeczy ponad pół roku temu.
Wie pan co? - zaraz coś wymyślę.
Wziełam długopis i karteczki notesika z torebki, na kartce wyskrobałam pospiesznie:
Nie jesteśmy krokodylami, czas na spoczynek!
Proszę bardzo i odczep się pan ode mnie.
Zaraz, zaraz, a moje dwie stufki? - wycedził.
Co? - kiedy niby? - żartujesz pan! tego nie da się kupić! Niczego nie brałam, niczego nie oddaję! Żegnam!
I ruszyłam przed siebie do wyjścia z pawilonu, a krokodyle nawet nie drgnęły powiekami.
I tak skończyła się moja przygoda z wybredną opowieścią jednego słowa.
pozdrawiam.
Su.
Nie wiedząc czemu, Suzi zaczęła drapać się po lewym sutku. Swędzenie było okropne. Zawyła nawet z lekka cichutko, robiąc kocie Ał i oczy.
dlaczego piszesz o mnie w trzeciej osobie, ZDZIRO! - podpowiedziało jej coś na kształt sumienia.
Od niemal pół roku nazywa mnie SUE! nie Suzi, nie Su, i nie inaczej tylko SUE!
Czy mam się czuć jak stara matrona angielska, pudrowana na dole, niegolona, sprośnie zajeżdżająca zdobyczą?
przesadzasz, szeptało do niej delikatnie. On jest na prawdę pociągający, ma czule rozwleczone ciało po boczkach.
Nie!, to nie tak, wszystko miało być inaczej, kariera, światowe podróże, przyjęcia ze szwedzkim stołem. Tak to miało wyglądać.
A co zostało?
Konkluzje, iluzje, reminescencje i takie tam niedopowiedzenia.
Opowieść nie chce stać się wybredną, chce pozostać banalnym wspominieniem, lekką igraszką słowną, miłym dla ucha natchnieniem. Tyle.
No i jeszcze zostają zdjęcia.
Te mogą być dowodem na fakt zaistnienia faktu. Tfu, ale tautologia.
Zwracając honor profesorom, jestem wybredna, lubię lepkość ale i delikatność w dotyku. Jedno drugiego nie wyklucza.
Więc do rzeczy! do rzeczy SUE!
Parę tygodni temu...
Przedsiębiorca pogrzebowy, (bardzo bogaty i wpływowy facet- zaznaczmy), młody nie był, około piędziesiąt parę, odwiedził mnie w Pawilonie dla Krokodyli, w którym zawsze w czwartki jestem na spacerze. Stanął przed klatką z drapieżnikami i szyderczo wycedził: czytałem ciebie, od początku.
Co? - zdumiałam się, jak to? skąd my się znamy? - żachnęłam się i asekurancko odsunęłam się od olbrzymiej paszczy krokodyla.
Ale nie, to się kupy nie trzyma, a w ogóle jak można czytać coś od końca? - skwitował.
Może do rzeczy, co? - co mi zarzucasz? - czułam, że kręgi tej paranoi zacieśniają się coraz bardziej.
Słuchaj, - wycedził z wyższością, - mam w mieście ponad połowę domów pogrzebowych, więc...
Więc mam uważać? - haha, zaśmiałam się, ale on spojrzał z jeszcze większym podziwem na zęby krokodyla.
powiało chłodem w tej wymianie zdań, chciałam odejść.
Słuchaj Pan, pisanie to wybredne poszukiwanie jednego słowa, czasami przez wiele dni!- rozumiesz mnie? - rzuciłam już z nerwem.
Tak, moja maleńka, - syknął znowu - tylko, że ja zleciłem ci napisanie banera reklamowego i do dzisiaj nie widzę, żebyś wywiązała się z umowy!
Cholera, teraz dopiero mnie olśniło, rzeczywiście, miałam coś takiego na rzeczy ponad pół roku temu.
Wie pan co? - zaraz coś wymyślę.
Wziełam długopis i karteczki notesika z torebki, na kartce wyskrobałam pospiesznie:
Nie jesteśmy krokodylami, czas na spoczynek!
Proszę bardzo i odczep się pan ode mnie.
Zaraz, zaraz, a moje dwie stufki? - wycedził.
Co? - kiedy niby? - żartujesz pan! tego nie da się kupić! Niczego nie brałam, niczego nie oddaję! Żegnam!
I ruszyłam przed siebie do wyjścia z pawilonu, a krokodyle nawet nie drgnęły powiekami.
I tak skończyła się moja przygoda z wybredną opowieścią jednego słowa.
pozdrawiam.
Su.