Tribute to Topor

Pani Wioletta była okazem zdrowia. Aż do dnia, w którym coś się popsuło. A wkrótce potem umarła. W czasie autopsji stwierdzono, iż w żołądku pani Violetty zalega ponad kilogram małych, szklanych kulek, z którymi ten nie potrafił sobie, niestety, poradzić. I tutaj historia mogłaby się z powodzeniem zakończyć, gdyby nie to, że sprawą zainteresował się pewien dziennikarz, którego przyjacielem był lekarz wykonujący sekcję zwłok. Patolog, sam będąc mocno zaintrygowany, podzielił się z nim informacją o zaskakującym odkryciu, kiedy siedzieli razem przy piwie w mieszkaniu dziennikarza. W nocy dziennikarz nie mógł zasnąć, a kiedy w końcu przyszedł sen, śnił o szklanych kulkach w rozkrojonym żołądku pani Violetty.
Rano postanowił działać. Przedstawił temat naczelnemu gazety, dla której pracował. Szef w pełni ufał jego dziennikarskiej intuicji, poza tym zbliżał się "sezon ogórkowy", więc dał mu wolną rękę.
I tak oto pewnego czerwcowego przedpołudnia, w kilka dni po opisywanych powyżej wydarzeniach, dziennikarz stał zadzierając głowę przed wysoką, dziewiętnastowieczną kamienicą, noszącą jeszcze ślady dawnej świetności. Otworzył ogromne, rzeźbione drzwi i wszedł po stromych schodach na pierwsze piętro, gdzie właśnie wykręcała mokrego mopa przysadzista kobieta w wieku na oko pięćdziesięciu lat.
- Przepraszam panią - zagadnął - przyjechałem niedawno, szukam mieszkania. Znajomy powiedział mi, że jest tutaj coś do wynajęcia.
- I owszem, zwolniło się właśnie jedno na trzecim piętrze - kobieta mierzyła go wzrokiem - nie wiem tylko, czy cena nie będzie dla pana za wysoka.
- Proszę się nie martwić, mam dobrą pracę - uśmiechnął się porozumiewawczo.
Konsjerżka przypatrywała mu się chwilę, po czym skinęła głową, wytarła ręce o fartuch i gestem zaprosiła dziennikarza do pójścia za nią. Wdrapali się na trzecią kondygnację, a kiedy stanęli przed odrapanymi drzwiami mieszkania, wyciągnęła z kieszeni pęk kluczy. Bezbłędnie wybrała jeden z nich i przekręciła go w zamku. Weszli do wysokiego przedpokoju. Dziennikarz rozglądał się, w dusznym półmroku ledwo dostrzegał odrapane tapety, pokrytą kurzem starą, masywną szafę, wytartą podłogę z drewnianych klepek i pajęczyny w rogach pod sufitem.
- Mówiła pani, że właśnie się ktoś wyprowadził, a wygląda na to, że nikt tutaj od dawna nie mieszkał - zapytał zaintrygowany.
- No tak, poprzednia lokatorka była trochę... jakby to powiedzieć... dziwna. No i wyprowadziła się, w pewnym sensie. To znaczy umarła. W zeszłym miesiącu.
- Jak to się stało? - nie musiał udawać zainteresowania, a okazja do zdobycia informacji była wyśmienita.
Kobieta rozejrzała się trochę nerwowo po pustym pokoju, po czym zaczęła mówić, tym razem prawie szeptem.
- Wie pan, zwykle to ja nie rozmawiam z obcymi na temat lokatorów, ale pan to już tak jakby swój. No więc ona z początku to była zupełnie normalna. Widziałam ją codziennie, jak wychodzi do sklepu i chyba spotykała się z kimś wieczorami, bo czasem bardzo późno wracała. Ale tutaj nikt jej nie odwiedzał. A potem wychodziła już coraz rzadziej. I schudła bardzo. Przestała o siebie dbać, taka niepomalowana chodziła i w brudnych ubraniach. I przestała mnie pozdrawiać, chociaż ja zawsze dzień dobry mówię wszystkim. A w końcu zupełnie przestała wychodzić z domu, tylko słychać było jakieś stukanie i takie jakby skrobanie w ścianę. Ale tutaj wszyscy pilnują swoich spraw, to i nikt się nie interesował. Tylko jak ona już miesiąc nie wychodziła, a już termin zapłaty za czynsz minął, to ja przyszłam, ale mi nie otworzyła. Ja mam przecież zapasowe klucze, no to weszłam, ale jak zobaczyłam, co jest w środku, to od razu po Policję zadzwoniłam. Bo ona już podobno od trzech dni leżała nieżywa... Ale pan to nie jest przesądny, nie? - dozorczyni zdała sobie chyba sprawę z tego, że mogła odstraszyć potencjalnego najemcę.
- W żadnym wypadku, droga pani. Mieszkanie mi odpowiada. Czy mogę wprowadzić się jeszcze dzisiaj?
- Oczywiście, porozmawiam zaraz z właścicielem. Przygotujemy umowę, a mój mąż włączy panu prąd i gaz. Proszę wrócić wieczorem, a ja tymczasem trochę tutaj ogarnę.

...Duszno, nie ma wręcz czym oddychać. Łapię powietrze zachłannymi haustami, próbując uwolnić nogi od ciężaru, który ciągnie mnie w dół. Ściany pokryte lepką mazią nie dają oparcia rękom, staram się zahaczyć paznokcie o najmniejszy nawet kawałek, ułamek tynku, jednak na próżno. Serce dudni powoli, miarowo, z uderzenia na uderzenie spowalniając rytm. Powoli tracę świadomość, zapadam się w mroczną otchłań...

Obudził się zlany potem w mokrej, skopanej pościeli. Wstał i macając ściany poszedł do kuchni, żeby nalać sobie szklankę wody z przerdzewiałego kranu. Światła wciąż nie było, mimo obietnic dozorczyni. Kilka godzin temu odebrał klucze, zapłacił z góry za jeden miesiąc i wniósł na trzecie piętro kilka pudeł z osobistymi drobiazgami. Pół nocy przesiedział przed laptopem, wpatrując się bezmyślnie w migający kursor. Nie wiedział od czego zacząć. Ba, nie miał nawet pojęcia, co tak naprawdę chce napisać. W końcu wyczerpała się bateria.
Rano zszedł do piekarni po bułki, w sklepie obok kupił zgrzewkę wody mineralnej, kilka gotowych obiadów w plastiku i pół litra wódki. Kiedy wchodził po schodach dźwigając zakupy, z mieszkania pod nim wychodziła właśnie wysoka, szczupła, zapewne wciąż dla niektórych atrakcyjna kobieta w wieku mocno już niewypowiadalnym. Zgrabne jak na swoje lata nogi na wysokich szpilkach, mniej więcej od połowy zakrywała elegancka garsonka, a twarz ukrytą pod mocnym makijażem okalała od góry woalka fantazyjnego kapelusza. U boku kobiety kroczył dostojny pudel, przypięty do wysadzanej drobnymi diamencikami smyczki.
- Dzień dobry - wysapał dziennikarz, uśmiechając się do sąsiadki.
Ta obrzuciła go nic nie znaczącym spojrzeniem i skinęła prawie niezauważalnie głową.
Dzień upłynął pod dużym znakiem zapytania. Próbował złapać ślad, zbierał okruchy przeszłości, które drzemały gdzieś tutaj, w zakamarkach dużego, pustego mieszkania, gdzie wciąż utrzymywał się ledwo dostrzegalny, ulotny zapach tajemnicy. Czuł, a może tylko wmawiał sobie, że czuje fetor rozkładu, zbutwiałą mieszankę organicznych wspomnień. Chciał nimi nasiąknąć.
Ockął się w środku nocy, na skrzypiącej sprężynami kanapie i dużym kacu. Nie wiedział nawet, kiedy zasnął. Pod nogami leżała przewrócona butelka, a ze stołu patrzył na niego oskarżycielsko martwy ekran laptopa.
- Wal się! - zatrzasnął ze złością klapę komputera i sięgnął po mineralną. Gdy przechylił głowę, pijąc łapczywie ciepłą wodę, kątem oka zauważył na ścianie nierówność, przykrytą jakby naprędce kawałkiem dosztukowanej tapety. Uklęknął na kanapie i zaczął przesuwać dłońmi po tapecie, a następnie podważył jej krawędź i pociągnął, odklejając z trzaskiem. Pod nią znalazł warstwę świerzego tynku, która niczym plomba tkwiła w brudnej, szaro-żółtej powierzchni ściany. Podniósł ze stołu łyżeczkę i zaczął opukiwać miejsce po miejscu wokół i na wypukłości, oczekując głuchego odgłosu pustej przestrzeni wewnątrz. Po kilku minutach zniechęcony opadł z powrotem na kanapę. Nawet, jeśli coś tam kiedyś było, ubytek został skrupulatnie wypełniony.
- Cholera, co ja robię? Chyba kompletnie fiksuję od tego gorąca - rzucone na głos słowa odbiły się głuchym echem w prawie pustym pokoju.

...Otacza mnie pulsujący, miękki kokon, który nie pozwala poruszać rękami ani nogami. Z trudem oddycham, staram się wykorzystać momenty, kiedy lepkie ścianki odklejają się od moich ust. Czuję, że gdzieś ponad moją głową otwiera się wolna przestrzeń. Zaczynam powoli przesuwać się w jej kierunku, jak kawałek gówna za sprawą ruchów robaczkowych jelit. Wypełzam wijąc się, niczym wąż. Nagle góra staje się dołem, w który spadam, wreszcie uwolniony z ciasnego skrępowania...

Zbudziło go walenie do drzwi. Spojrzał na zegarek - była prawie trzecia po południu. Wstał i wciągając po drodze spodnie poszedł otworzyć. Za drzwiami stał mąż gospodyni z torbą narzędzi przewieszoną przez ramię.
- Coś pan wspominał, że rura cieknie w łazience?
- Eee... nie, to chyba jakaś pomyłka. Wszystko jest w porządku.
- No tak... Ale skoro już tu jestem, to może sprawdzę na wszelki wypadek? - mężczyzna przeszedł obok niego nie czekając na zaproszenie.
- Proszę, proszę - mruknął do pleców w drelichu dziennikarz i przesunął palcami po zmierzwionych włosach.
Konserwator wszedł do łazienki, postukał trochę w rury, podokręcał to i owo i wyraźnie usatysfakcjonowany uśmiechnął się znacząco, jakby chciał tym potwierdzić swoją fachowość. Idąc do wyjścia zajrzał do pokoju. Nie mógł nie zauważyć dziury w tapecie nad kanapą. Uprzedzając jego pytanie, dziennikarz zadał swoje pierwszy:
- Czyżby ktoś zamurował tutaj zwłoki? To duża dziura musiała być, nie?
Mąż dozorczyni zawahał się. Wszedł do pokoju, jakby bał się, że ktoś w korytarzu może podsłuchiwać.
- Widzi pan... Jak ją moja żona znalazła... Ona miała palce zdarte prawie do kości, paznokcie połamane. Musiała tą dziurę wygrzebać gołymi rękami. Masakra po prostu. Ale tam nic nie było. Tylko cegły.
- Masakra - powiedział zamyślony dziennikarz. - Nie chcę pana ponaglać, ale muszę coś załatwić.
Mężczyzna westchną z ulgą.
- To ja już pójdę może - wyszedł szybko, a dziennikarz usiadł ciężko na kanapie i oparł głowę na dłoniach.

Następne dni spędził na próbach rozmów z sąsiadami. Na pierwszy ogień poszła dystyngowana paniusia od pudla, która na pytanie, czy ma chwilkę czasu na rozmowę, pokręciła tylko lekko głową i zamknęła mu drzwi przed nosem. Starszego pana z parteru spotkał w sklepie na rogu, ale ten nie raczył nawet odpowiedzieć na pozdrowienie. Na krótką pogawędkę o cenach za prąd i gaz dał się naciągnąć trzydziestoparoletni facet, który mieszkał nad nim, jednak, gdy dziennikarz delikatnie spróbował nakierować temat na swoją tajemniczą przedlokatorkę, gość szybko przypomniał sobie, że ma coś ważnego do zrobienia.

...Patrzę na swoje dłonie. Jest na nich delikatnie popękana, sucha skorupa. Chcę schylić głowę, by zobaczyć resztę, sztywność karku uświadamia mi, że skorupa pokrywa całe moje ciało. Próbuję poruszyć rękami, nogami. Pancerz daje mi coraz więcej swobody, powoli zaczyna pękać, krawędzie ocierają się o siebie, kruszą. W końcu wyswobadzam się, zrywając resztki kawałek po kawałku. Jestem nagi, jestem wolny...

Był strasznie głodny. Kolację poprzedził uspokajający telefon do redakcji. Podgrzał w piekarniku ostatnią, mrożoną tartę szpinakową.
Siedział w fotelu. Wpatrywał się w białą plamę na ścianie. Czy to za sprawą alkoholu, czy w wyniku przemęczenia, po jakimś czasie plama wydała mu się jedynym znaczącym elementem w kanale świadomości. Jak zahipnotyzowany wstał i podszedł do kanapy, po czym uklęknął i przyłożył czoło do zimnego muru. Miał wrażenie, że tynk wibruje lekko, mięknie, przyjmuje jego rozgrzaną głowę, ugina się po jej ciężarem. Ocknął się po kilku godzinach, fosforyzujące wskazówki zegarka wskazywały drugą po północy. Poszedł do łazienki. Umył twarz zimną wodą, patrząc w oczy swojemu odbiciu w upstrzonym muszymi odchodami lustrze.
Wrócił do pokoju i usiadł przed laptopem. Nad jego głową wielka ćma tłukła skrzydełkami o staromodny abażur lampy. Głupie stworzenie, pomyślał. Natura każe mu spalić się, zginąć w akcie desperackiej próby dotarcia do nieosiągalnego, bez możliwości zrozumienia przyczyny. A może jednak ta ćma zdaje sobie sprawę ze swojej bezsilności? Może to świadomie samobójcza misja?
Położył się nad ranem. Obudził po zmroku. Znów miał koszmary.

W kącie siedział ogromny szczur. Siedział i patrzył. Patrzył, wbijając świdrujące, czarne oczka prosto w niego. Siedzieli więc tak jakiś czas naprzeciw siebie, w końcu szczur fuknął i zamiatając długim, różowym ogonem odwrócił się i zniknął w mroku przedpokoju.
Potem przyszły karaluchy. Trzy. Jeden naprawdę duży, drugi średni. Trzeci mały, ledwo dotrzymywał im kroku, przebierając malutkimi nóżkami. Stanęły na środku pokoju, jakby nie mogły zdecydować się, gdzie iść dalej. Czułkami macały najbliższe otoczenie, jakoś tak zgodnie, nie po karaluszemu, jak rosyjskie pływaczki synchroniczne, wywijające zgrabnymi nogami ponad taflą wody. Po chwili karaluchy ruszyły gęsiego w kierunku kanapy. Zniknęły za nią, by pojawić się nad oparciem, idąc ku jasnej plamie świeżego tynku. Tam zatrzymały się i zastygły w bezruchu, jak gdyby osiągnęły zamierzony cel. Wtedy podniósł się, a one rozpierzchły po kątach.
Stał i nasłuchiwał. Miał przeczucie, że coś się wkrótce wydarzy.
Na wybrzuszeniu okolonym postrzępioną tapetą pojawiła się rysa, ledwo drobne pęknięcie. Przeciągnął otwartą dłonią wzdłuż, a następnie zagłębił w szczelince paznokieć. Do rana wywiercił dziurę na głębokość palca wskazującego.

Gdy otworzył sklejone ciężkim snem oczy, było już późne popołudnie. Chyłkiem przemknął przez korytarz i zbiegł po schodach na ulicę. Odetchnął z ulgą. Tego było mu trzeba. Ciepły wiatr omiótł spuchniętą twarz i rozwichrzył zlepione potem włosy. Lekko otrzeźwiony szybkim spacerem, wrócił pod bramę kamienicy. Ciężko, krok po kroku, wchodził po schodach. Na drugiej kondygnacji zatrzymał się, pochylił i oparł ręce na kolanach. Oddychał z trudnością, wciągając płytko wilgotne powietrze. Uświadomił sobie, iż boi się wracać do mieszkania. Niejasne poczucie zagrożenia kazało mu stać w miejscu, coś jednak pchało go wyżej, na trzecie piętro, pod drzwi, za którymi... No właśnie, przecież to irracjonalny lęk, bzdura, z niewyspania pierdoli mi się głowie, pomyślał.
Z zamyślenia wyrwało go uczucie, że ktoś go obserwuje. Podniósł głowę, na końcu długiego korytarza przez półprzymknięte drzwi dostrzegł tęgą kobietę w szlafroku i okularach, z włosami wplątanymi w okazałe papiloty, która stała lekko pochylona z ręką na klamce.
- Proszę pani... - zaczął i ruszył w jej kierunku, a tymczasem kobieta z jękiem przerażenia zatrzasnęła drzwi.
Wzruszył ramionami i poszedł do siebie.

...Przedzieram się przez pokruszone głazy, które zdają się osaczać mnie, specjalnie podkładając się pod obolałe stopy, zamykając drogę ucieczki, wyrastając nagle ze wszystkich stron. Przewracam się, wstaję, by po chwili znowu tłuc łokcie i kolana o kamienie. Niestrudzenie brnę przez skały, prawdziwe morze skał, które z każdym krokiem staje się coraz spokojniejsze, by w końcu wyrzucić mnie na piaszczysty brzeg...

Kilka nocy później dziura w ścianie znacznie się powiększyła. Obolałe palce zaczęły lekko krwawić, jednak nie zwracał na to uwagi. Musiał pracować, czuł, że pod tynkiem kryje się jakaś tajemnica. Był przecież dociekliwym dziennikarzem. Musiał zrozumieć.
Szczur siedział na swoim miejscu i obserwował go w skupieniu, zajadając resztki tarty, a karaluchy baraszkowały wesoło na klawiaturze komputera.

Pierwsza kulka pojawiła się znienacka, prawdopodbie w czasie, gdy spał zwinięty w kłębek pod stołem. Leżała na oparciu kanapy. Była przezroczysta, lekko różowawa, z błękitnymi mazami w środku. Przypatrywał jej się długo, klęcząc przed kanapą. Po chwili rozległ się delikatny szmer i na jego oczach z dziury w ścianie, która przez ostatni tydzień osiągnęła rozmiary sporej wielkości wnęki, wytoczyła się kolejna kulka. Ta była krwiście czerwona. Stuknęła o poprzednią i zatrzymała się kilka centymetrów od niej. Podniósł obie delikatnie i położył na stole. Usiadł na podłodze i czekał.

Przez następne dni kulek uzbierało się sporo. Pojawiały się mniej więcej co godzinę. Czas odmierzył obserwując uważnie dziurę i wskazówki postawionego obok zegara.

Siedział w fotelu. Przed nim, na stole, piętrzył się stos szklanych kulek. Przechylił się do przodu i uniósł dwoma palcami jedną z nich. Chwilę trzymał ją na wysokości oczu, po czym włożył do ust.

...Stąpam po ciepłym piasku. Stopy obmywają delikatnie spienione fale. Woda przecieka drobnymi strumyczkami przez labirynt różnokolorowych kamyczków. Na środku plaży leży gigantyczna meduza. Pulsująca, galaretowata masa, rozświetlona od środka fosforyzującymi błyskami. Jestem jak zahipnotyzowany. Idę w jej kierunku, bezwiednie stawiając kroki. Wchodzę w nią. Ustępuje, a potem zamyka się za mną z cichym mlaśnięciem. Ogarnia mnie bezgraniczny spokój. Tak musi wyglądać niebo...


Naczelny siedział w milczeniu przy biurku. Przed nim, na ekranie laptopa, przekazanego przez koronera, widniał efekt miesięcznej pracy dziennikarza. Kilkadziesiąt stron, zapisanych wiersz po wierszu zdaniem:

"Tarta szpinakowa jest zdecydowanie smaczniejsza na zimno"


boris

Popularne posty