kolejne opowiadanie od: boris, bez tytułu, zapraszam do poczytania...

"Niezbadane są wyroki boskie, a życie i bez tego jest pojebane" - stwierdził filozoficznie Filip i zasnął. Nie bardzo rozumiem, co miał przez to na myśli i co mu odpierdoliło z tym Bogiem, bo nigdy nie był zbyt wierzący. Ręka bolała mnie jak diabli, ale dało się wytrzymać. Leżałem jeszcze jakieś pół godziny, wpatrując się w plamy na tapecie i uśmiechając do siebie, po czym również zasnąłem.
Do miasteczka przyjechaliśmy wcześnie. Zmienialiśmy się za kierownicą, ale i tak byłem zmęczony. Krótka drzemka w motelu zregenerowała nas mniej więcej, spotkanie z kierownikiem tutejszego oddziału zaplanowane było na jedenastą, więc mieliśmy jeszcze trochę czasu.
Z mieszanymi uczuciami przyjąłem propozycję szefa. Wiedziałem, że objazd wszystkich filii na zachodzie będzie wymagał wizyty także tutaj. Przez całe dzieciństwo obiecywałem sobie, że jak tylko skończę szkołę, wyjadę z tego syfu i więcej moja noga tu nie postanie. Teraz musiałem złamać przyrzeczenie, ale cóż, praca była świetna i naprawdę nie chciałem jej stracić. Filip o niczym nie wiedział. I dobrze.
Wszystko było tu takie, jak zapamiętałem. Te same krzywe domki otoczone odrapanymi płotkami, uliczki, zmierzające nieuchronnie do brzydkiego ryneczku, nad którym chwiał się stary ratusz z od dawna nie działającym zegarem. No i szkoła, miejsce, z którym wiązały się moje najgorsze wspomnienia. Jedyne zmiany widać było na obrzeżach, gdzie wybudowano niewielki supermarket, stację beznzynową oraz oddział naszej firmy, pewnie tylko dlatego, że ziemia w okolicy jest bardzo tania.
Z początku obawiałem się, że ktoś mnie rozpozna, ale później nabrałem przekonania, że nikt nie zauważy podobieństwa między wysokim, barczystym, dobrze ubranym facetem około trzydziestki, a grubym, trochę niezdarnym wrażliwcem, jakim kiedyś byłem. Po spotkaniu, które okazało się zresztą niezbyt udane, zdobyłem się nawet na odwagę, żeby wejść do sklepiku Grubego Alberta przy rynku, u którego codziennie na przerwach kupowaliśmy słodkie bułki i oranżadę. Przez lata mocno się przygarbił i posiwiał, ale wciąż, z niezmiennie ponurym wyrazem twarzy, sprzedawał dzieciakom słodycze. Kupiłem gazetę i wyszedłem. Nie poznał mnie, oczywiście.
Byliśmy na tak zwanym wyjeździe służbowym, a że fundusz reprezentacyjny firmy był dosyć okazały, nie oszczędzaliśmy wieczorami w knajpach. Filip poszedł więc schlać się do baru, a ja postanowiłem jeszcze trochę połazić. Przechodziłem akurat obok lodziarni, gdy moją uwagę przyciągnęły krzyki i płacz dziecka po drugiej stronie ulicy. Serce troszkę mocniej mi zabiło. To była Ilona. Zapamiętałem ją jako ładną, seksowną laskę, wciąż w towarzystwie starszych chłopaków, która bezlitośnie, razem z innymi, naśmiewała się ze mnie i z okrutnym zaangażowaniem uczestniczyła w zbiorowym dokuczaniu mi. Teraz z satysfakcją obserwowałem, jak pchała przed sobą wózek, ciągnąc przy tym za rękę małego, może pięcioletniego chłopca, który darł się wniebogłosy. Była zaniedbana, przetłuszczone, tlenione blond loki opadały w strąkach na opiętą, różową, zaplamioną koszulkę, spod której wylewały się fałdy tłuszczu na tandetne, dekatyzowane dżinsy. Ma za swoje, dziwka. Zgnije tutaj, u boku męża alkoholika, który codziennie wieczorem zostawia ślady pięści na jej tłustym ciele. Taką przynajmniej miałem nadzieję.
Wszedłem do knajpy. Filip, już lekko wstawiony, zarywał właśnie jakąś panienkę przy barze. Przysiadłem się i reszta wieczoru upłynęła na przyjemnym pieprzeniu o niczym w takt wychylanych kufli i kieliszków. Gdy wychodziliśmy, było już ciemno. Skierowaliśmy się pustą, boczną uliczką w stronę motelu.
Zauważyłem go od razu. Stał zataczając się na szeroko rozstawionych nogach w bladożółtym świetle latarni, którą klasycznie i czule obejmował, coś tam mamrocząc pod nosem. Henio. Sadysta i prowodyr, kierował bandą, która regularnie znęcała się nade mną. Bicie, wyśmiewanie, poniżanie. Najczęściej po lekcjach, lecz zdażało się również na przerwach w szkole. Najgorsze, że brały w tym udział również dziewczyny. Nauczyciele jakoś nie kwapili się, żeby mi pomóc, tym bardziej, że ojciec Henia, jako właściciel jedynej mleczarni, był w miasteczku grubą rybą. Moja matka bagatelizowała problem, sama miała zresztą swoje, cholera, ważniejsze.
"Tte, maaassz szl-uga?" - wybełkotał w naszym kierunku. Poczułem fale gorąca i ściskanie w podbrzuszu. W momencie wytrzeźwiałem. Podszedłem i kopniakiem przewróciłem go na plecy. Potem usiadłem na nim okrakiem i zacząłem metodycznie wbijać mu pięścią nos wgłąb twarzy. Kiedy do Filipa dotarło w końcu, co się dzieje i udało mu się jakość mnie odciągnąć, krzycząc przy tym, co mi odpierdoliło, głowa Henia przypominała już bezkształtny, zakrwawiony kawał mięcha. Zapomniałem dodać, że pomogłem sobie troszkę kamieniem.
Wydaje mi się, że jeszcze oddychał, gdy ciągnęliśmy go za nogi do rowu. Pomimo przerażenia Filip zachował resztki zimnej krwi i pobiegł do budki na rogu, żeby zadzwonić na pogotowie. Był ze mną, więc nie mogłem zostawić go z niczym i po drodze do motelu opowiedziałem mu pokrótce, co i jak. Popatrzył na mnie tak jakoś dziwnie, ale chyba zrozumiał.
Rano spakowaliśmy się pospiesznie, przed siódmą byliśmy już daleko. Gęba mi się nie zamykała, gadałem non stop na adrenalinowym haju, a co jakiś czas wtrącałem coś w stylu "Widziałeś, jak mu dojebałem? A widziałeś, jak zeszczał się ze strachu w spodnie?". Filip potakiwał tylko znad kierownicy, wpatrzony tępo w drogę przed nami. Chciałem, żeby to słodkie uczucie spełnienia zostało ze mną jeszcze trochę, ale tak naprawdę, z kilometra na kilometr, czułem się z tym wszystkim coraz gorzej.

Popularne posty