tout passe, tout casse, tout lasse....

Mój tato mówił do mnie: "moje słodkie cudeńko". To było, kiedy miałam jakieś trzy lub cztery latka. Zawsze to lepiej porównać kobietkę do cukiereczka, bo cukierek to małe cudeńko. Ma błyszczący płaszczyk - zawijkę i słodką rozkosz w środku. Kiedy podrosłam i zaczęłam raczej być krnąbrna a nie słodka i wcale już nie taka maleńka znaczenie tego określenia prysło jak bańka mydlana. Wtedy bardziej pasowało do mnie: zośka-samośka, albo wredna żmijka, albo ostra osa. No cóż, czas leci, a człowiek się zmienia. Wszystko przemija. Potem poznałam mojego pierwszego chłopaka. Słuchał fajnej muzy i był taki zbuntowany. Typek dla mnie, do tego nieźle się bzykał. Zakochałam się i już. A wtedy on zrobił fochy i zaczął się ode mnie odstawiać. W końcu zobaczyłam go kiedyś przypadkiem jak wychodzi z kina pod rękę z inną - blondyną. Prawie się minęliśmy a on odwrócił głowę w drugą stronę. Wszystko się łamie, nawet serce, a złamane serce młodej dziewczyny to jak duży ale ciężki balon. Strasznie uwiera. Należało zapomnieć, a żeby to zrobić, rzuciłam się w wir nauki. Uczyłam i uczyłam. Czytałam i czytałam. Wszystko co się dało. Prawie stałam się ekspertem w dziedzinie każdej, a już najbardziej w dziedzinie fizyki kwantowej. ;-) Wtedy mogłabym zadać pytanie nawet samemu Howkingowi - temu, który zrozumiał czarne dziury i cały wszechświat. Tylko po co mi to było???? Wszystko nuży. I tak po ucieczkach od samej siebie, po latach wróciłam do własnej jaźni, do własnego ego. Jestem wyspą, na którą nie łatwo się dostać. Brakuje transportującego środka. Być może jest nim ten On, któż to może wiedzieć.....

Popularne posty