Spotkania przedziwnie pospolite.
Otworzyłam oczy i rozszerzyłam szeroko, na maksa powieki. Mrugałam nimi przez chwilkę, systematycznie po trochu wpuszczając światło, co drażni mnie przeważnie. Wstać czy nie? Oba te komunikaty docierają do mnie w tej samej chwili.Ciepła powłoka kołdry pieści mnie, otula i zaprasza na głębszy sen. Ale wstaję. Schodzę na parter i sięgam po fajkę. Co robiłam wczoraj? Kim stałam się teraz? Z kim dzisiaj mam zamiar się spotkać w jego jestestwie? Lubię takie niedookreślone sytuacje spotkań. Pewnego dnia, gdy jechałam autobusem, a wsiadając do niego w biegu prawie skręciłam kostkę, czując lekki ból, zauważyłam starszego jegomościa z laską. Dlaczego przykuł moją uwagę? Zastanawiałam się przez moment i dostrzegłam w nim ten jeden szczegół, co przybliżał nas do siebie. Na swoich dłoniach miał rękawiczki. Ja też je zakładam i to często, ale on ku mojemu zdziwieniu miał takie foliowe, które przeważnie zakłada się przy farbowaniu włosów. Trzymał nimi swoją laseczkę, a ja zastanawiałam się czy to u niego jest fobią, czy ostatecznie naturalną reakcją na cały ten syf na ulicach i wokoło nas.
Tak, można niekiedy spotkać się z kimś zupełnie bez słów, po prostu dostrzegając w kimś małą cząstkę siebie.
Więc wstaję, bo mam nadzieję, że tego dnia też coś dostrzegę w jakimś kimś nieznajomym, niby przypadkowym, a jednak nie do końca.
Pewnego razu, dawno temu, kiedy mieszkałam w jaskini mroku i iluzji, postanowiłam udać się na spotkanie z Mr. Lęk. Oczywiście nie znałam jeszcze drogi, która zaprowadzi mnie tam na miejsce. Znałam tylko kilka sztuczek na zanurzenie się w krainie jaźni. Po kilkunastu wziętych haustem „koralikach na iluzję” wracając już z krainy świetlnych, neonowych kolaży, i aksamitnych dotyków, wchodząc na schody przykucnęłam przez chwile by zatrzymać czas. Spowalniałam ten moment powrotu do pustego, chłodnego pokoju o przesadnie dużych drzwiach i zmasakrowanych czasem oknach. Na klatce śmierdziało kotami i sierścią psa. Były też przypadkowe guana ptasie. Przez dobrych parę minut szukałam w torebce kluczy, zawsze wybieram torebki, które skazują mnie na chaos przedmiotów w nich ukrytych. To moja wada.
Wreszcie otworzyłam jaskinie mroku i owiał mnie zapach pleśni i kału. Zapach natury, miejskiego fekalnego otoczenia, co ujarzmione nie zawsze jest kanałami – domami moich przyjaciół szczurzych obywateli miasta, bez prawa wyborczego. Totalna niesprawiedliwość. Więc zajrzałam do lodówki, i w jej świecącej pustce odnalazłam kawałek sera, odłożyłam go jednak z powrotem na półkę. Strząsnęłam ziarenka chleba na ziemię by odnalazły je myszy i mali ludkowie. Im także należą się względy naszej uwagi. Wtedy do drzwi ktoś zapukał….Czyżbym na kogoś czekała? – Pomyślałam przez moment, lecz zaraz mnie oświeciło, przecież zawsze na kogoś czekamy. A każde spotkanie jest wielce pouczające, no chyba, że to pani sąsiadka-obgadywaczka, kura nad kurami. Lecz ja jednak…..
Otworzyłam drzwi, lecz na korytarzu, długim, mrocznym i ciemnym nie było nikogo. Zamiast lęku, poczułam irytacje, że i tym razem nikt nie odwiedzi mej pustelni…jednak…z głębi korytarza wyłoniła się postać. Dziwny jegomość z okularami o czarnej, grubej oprawie, przerośniętym na maksa nosem, bladej jak papier karnacji i ze strasznie krzakowatym wąsem…
To chyba jakiś cyrkowiec z lunaparku, pomyślałam.
Przed sobą ów kolo pchał wózek, lekko podniszczony i starawy. W nim na środku siedział pluszowaty miś. W miarę jak koleś się przybliżał tym korytarzem, misio w wózku powiększał swe rozmiary. Cholera, pomyślałam, to wbrew Einstainowskiej fizyce…a może nie do końca…
Dopadł mnie jednak tuż przy schodach Mr. Lęk i zamknęłam drzwi na siedem zamków. Kolejny raz stchórzyłam spotkanie z krainą wiecznego mroku, po nic właściwie zaglądałam tam i donikąd mnie to nie zaprowadziło. Jednakże spotkań przedziwnie nie do końca pospolitych się nie zapomina, wracają jak flash-backi. Z tych spotkań najwięcej wnoszę do swojej jaźni.
Tak, można niekiedy spotkać się z kimś zupełnie bez słów, po prostu dostrzegając w kimś małą cząstkę siebie.
Więc wstaję, bo mam nadzieję, że tego dnia też coś dostrzegę w jakimś kimś nieznajomym, niby przypadkowym, a jednak nie do końca.
Pewnego razu, dawno temu, kiedy mieszkałam w jaskini mroku i iluzji, postanowiłam udać się na spotkanie z Mr. Lęk. Oczywiście nie znałam jeszcze drogi, która zaprowadzi mnie tam na miejsce. Znałam tylko kilka sztuczek na zanurzenie się w krainie jaźni. Po kilkunastu wziętych haustem „koralikach na iluzję” wracając już z krainy świetlnych, neonowych kolaży, i aksamitnych dotyków, wchodząc na schody przykucnęłam przez chwile by zatrzymać czas. Spowalniałam ten moment powrotu do pustego, chłodnego pokoju o przesadnie dużych drzwiach i zmasakrowanych czasem oknach. Na klatce śmierdziało kotami i sierścią psa. Były też przypadkowe guana ptasie. Przez dobrych parę minut szukałam w torebce kluczy, zawsze wybieram torebki, które skazują mnie na chaos przedmiotów w nich ukrytych. To moja wada.
Wreszcie otworzyłam jaskinie mroku i owiał mnie zapach pleśni i kału. Zapach natury, miejskiego fekalnego otoczenia, co ujarzmione nie zawsze jest kanałami – domami moich przyjaciół szczurzych obywateli miasta, bez prawa wyborczego. Totalna niesprawiedliwość. Więc zajrzałam do lodówki, i w jej świecącej pustce odnalazłam kawałek sera, odłożyłam go jednak z powrotem na półkę. Strząsnęłam ziarenka chleba na ziemię by odnalazły je myszy i mali ludkowie. Im także należą się względy naszej uwagi. Wtedy do drzwi ktoś zapukał….Czyżbym na kogoś czekała? – Pomyślałam przez moment, lecz zaraz mnie oświeciło, przecież zawsze na kogoś czekamy. A każde spotkanie jest wielce pouczające, no chyba, że to pani sąsiadka-obgadywaczka, kura nad kurami. Lecz ja jednak…..
Otworzyłam drzwi, lecz na korytarzu, długim, mrocznym i ciemnym nie było nikogo. Zamiast lęku, poczułam irytacje, że i tym razem nikt nie odwiedzi mej pustelni…jednak…z głębi korytarza wyłoniła się postać. Dziwny jegomość z okularami o czarnej, grubej oprawie, przerośniętym na maksa nosem, bladej jak papier karnacji i ze strasznie krzakowatym wąsem…
To chyba jakiś cyrkowiec z lunaparku, pomyślałam.
Przed sobą ów kolo pchał wózek, lekko podniszczony i starawy. W nim na środku siedział pluszowaty miś. W miarę jak koleś się przybliżał tym korytarzem, misio w wózku powiększał swe rozmiary. Cholera, pomyślałam, to wbrew Einstainowskiej fizyce…a może nie do końca…
Dopadł mnie jednak tuż przy schodach Mr. Lęk i zamknęłam drzwi na siedem zamków. Kolejny raz stchórzyłam spotkanie z krainą wiecznego mroku, po nic właściwie zaglądałam tam i donikąd mnie to nie zaprowadziło. Jednakże spotkań przedziwnie nie do końca pospolitych się nie zapomina, wracają jak flash-backi. Z tych spotkań najwięcej wnoszę do swojej jaźni.