Syndrom Helski.
Podobno na plażach polskich nad Bałtykiem, coraz częściej można spotkać foki. Ja nie spotkałam żadnej. Niestety, nie było mi dane, chociaż może i dobrze, pewnie podeszłabym do niej z piskiem: o jaka śliczna, a ona ugryzła by mnie w palec. Mit ślicznej foczki przepadłby i od tej pory myślałabym o tych zwierzętach negatywnie, a tak wciąż wzbudzają we mnie matczyne uczucia. Pomimo, że są dzikie, a może wlasnie dlatego. Ten półwysep jest jak wyspa, z lekka kołysząca się na morzu, powoli znikająca pod ciągle podnoszącym się poziomem morza, z roku na rok, systematycznie przez ocieplenie globalne. Nawet jeśli świeci słońce, możesz, a nawet musisz zmagać się z wiatrem, silnie wiejącym i nieprzyjaznym szczurom lądowym. Tego nie są w stanie wytrzymać nawet mieszkańcy, szczególnie ci młodzi, z roku na rok częściej opuszczający to piękne i dzikie miejsce, z niezłą wojenna historią. Gdzieś powyżej Helu, a prawdopodobnie na wschód od Ustki rozbił się w 1945 roku słynny Gustloff z wieloma pasażerami na pokładzie. Na pewno leży sobie tam spokojnie i już nigdy nie da odkrć do końca swoich tajemnic. Tych ciekawostek pewnie jest sporo. Spacerowalam po plaży, w dość zimny i nieprzyjazny wieczór, wiał wiatr, co tutaj jest noramlne, i lekko siorbał deszcz. Byłam naubierana w bluzę z długim rękawem i sweter, moją kurtkę wojskową i dżinsy, a i tak było mi kurewsko zimno. Zobaczyłam coś, jakis kształt, zarysowujacy się powoli po przeciwnym brzegu plaży, wyłanial się z lekka i coraz mocniej przybliżał się do mnie. To byla kobieta. Miała rozpuszczone, długie włosy, które szybowały na wietrze, jak flagi na falochronach. Zbliżała się ta postać coraz wyraźniej do mnie. Zobaczyłam wówczas, że jest zupełnie naga. Zamurowało mnie, nie przez tą nagość, w sumie to na plaży jest naturalne, ale dlatego, że mnie od wiatru przechodziła tzw. gęsia skórka, zawsze mówiłam zwierzęca skórka, jak byłam mała. Ona, podeszła do mnie na wyciągniecie ręki i rozłożyła ramiona, zaczęła najpierw coś mruczeć, a potem coraz głośniej śpiewać. Poznałam tę piosenkę, to była Marsylianka. Osłupiałam i nie wiedziałam co powiedzieć. Nieznajoma podeszła do mnie, zupełnie blisko, i przytuliła swój policzek do mojego, przebiegły mnie dreszcze, ale nie bałam się. Stałam tylko, wbita w piasek na plaży jak kamień i czekałam na jej kolejny ruch. Ona zatoczyła po prostu z tymi rozpostartymi ramionami koło, jakby tańczyła z wiatrem i poszła dalej wzdłuż plaży. Nie chciałam nikomu opowiadać o tym zdarzeniu, pomyślałam, że może to sen jakiś, przyfrunął z przeciwleglego brzegu. Wieczorem jednak opowiedziałam o tym mojemu znajomemu, a on powiedział tylko: "to syndrom helski". Siedzieliśmy jeszcze przez chwilę na ganku i piliśmy piwo ( ja oczywiście, po kapitańsku z wódką), potem wypaliliśmy jeszcze po papierosie i słuchając szumu morza i potęgi wiatru, wyobrażając sobie jak przepiękny Wilhelm Gustloff tutaj gdzieś, zupełnie niedaleko, powolnie i ospale idzie na dno, poszliśmy spać. Śniły mi się statki i kutry, pogubione na morzu, w wietrze i panice. Wysyłały swoje swiatło do portów, ale tam nikt na nich nie czekał.