Deszcz histerii.
Deszcz opadał swymi łzami na szybę w melancholijnej melodii, ni to płacząc cichutko, ni podszeptując dźwięki. Siedziałam przy biurku i patrzyłam za okno. Chmury rozwiał mroźny, zimowy wiatr. Słońce ospale wynurzyło swoje promienie. Na dachu przeciwległego budynku, pokrycie z czarno-litego zmieniło swój kolor na srebrno-platynowy. Ten połysk śmiały wzbudził we mnie ciasne skojarzenie cielesne. Słońce poraziło mi źrenice. Właśnie czekałam, nie za bardzo wiedząc na co. Całe życie to ciągłe czekanie. Apatia co zamraża mi kości od czasu do czasu i wdziera się głęboko we mnie, dzisiaj już mnie tak nie wzrusza. Nie potrzebuję już wiosny lub lata. Bo o każdej porze dnia jestem tylko swoja imaginacją. I chociaż to dzisiaj taka pospolita kreacja, ja zuchwale nadaję jej coraz nowsze kształty.
Wymknęła się z domu o wczesnej godzinie moja mała przyjaciółka histeria, a ja zostałam o lekko wzdętym brzuchu i sprośnie wyluzowanymi pośladkami. Trzeba mi było czasu dość długiego by cały alkohol wyparował w niebyt. A kiedy wstałam po południu i zjadłam kanapkę z sałatą znów zapragnęłam tego samego - deszczu, łez i chwilowej wielkoduszności kochanka. Syku z jego trzewi, śmiechu z cyniczną nutą, smutku i powagi. Spojrzenia z czułością i lekkim sentymentem. Próżność nakazała mi jednak wyssać pomidora i wrócić do łóżka, nie biorąc prysznicu. Kolejny dzień się skończył, krwawa litania pobożności. Nic się nie stanie, nie zmieni, nie wydarzy. Ledwo dostrzegalne ruchy powiek i zwykła wymiana słów. Znów pytam, czy to już koniec mojego pisania? Czy może czas zatrzymać w pięści, zacisnąć i pokrzyczeć, bo płakać jest śmiesznie. Nie dam melancholii powodu do szyderczego śmiechu ze mnie. Jeszcze nie.....